...jestem pod wrażeniem tego wyjazdu i już planuje swój na przyszły rok. Najpierw przecierka na Czechy. Managa jak mawiają Angole cyt. "that was quite something!"
Ze snu, do którego przez całą noc usypiała nas rzeka, zbudziły nas dzwoneczkami krowy, konie z furmankami, traktory, terenówki i rozlatujące się ciężarówki. Wszyscy jechali w góry, na pastwiska, po drewno lub kamień. My również mieliśmy jechać dzisiaj w tym kierunku. Sprawnie się zebraliśmy i szybko ruszyliśmy w offa. Jeszcze nie wiedziałam, co nas dzisiaj czeka.
Nasza miejscówa
Droga była taka, jak ją opisywali, czyli lajtowy szuterek przez las. Co jakiś czas mijaliśmy wozy konne, które budziły nas parę godzin wcześniej. W pewnym momencie szuterek zmienił się w serie krótkich zjazdów z głębszymi koleinami po traktorach i przestaliśmy jechać po śladzie w nawigacji. Może i lepiej, bo chwilę jazdy po luźnych gałęziach i rowach wyjechaliśmy na zajebiaszczą połoninę. Bez zbędnego zastanawiania rzuciliśmy się na przód, rozkoszując się widokami, mknąc po ścieżkach w trawie. Co tam, że jechaliśmy na wschód, zamiast na południe
Niestety trzeba było jechać we wcześniej obranym kierunku, to też mimo przyjemnej dróżki idącej dalej na wschód, a wręcz na północny wschód, skręciliśmy w nieco mniej wyjeżdżoną drogę, którą jechali hmm zbieracze drewna? Zostawiając za sobą pełno gałęzi i pni, grubszych i cieńszych. Dojechaliśmy do szerokiej szutrówy, która po niedługim czasie wyprowadziła nas na widokową drogę po zboczu. Droga była ubita, szeroka, pofalowana, po deszczu musiało się tam super jechać przez kałuże A myśmy byli tam w środku upałów, sucho i gorąco, przystanek na foteczki był dość krótki. Poza tym mnie się włączyła już rezerwa, trzeba było jechać dalej. Krętym szutrem przez las, który na mapie figurował jako astalfowa droga z własnym numerkiem. Mieliśmy podjechać jeszcze na jeden szczyt, Ignis bodajże, no ale.. trzeba było napełnić zbiorniki z paliwem, wodą, a także żołądki, w jedynym McDonaldzie w tej części Rumunii :P W Baia Mare, bardzo ruchliwym i zatłoczonym mieście, byłam nawet świadkiem jednej stłuczki.
Szutrówa z Sapanty za połoninkami
Pojedzeni i zatankowani ruszyliśmy dalej w off. Chcieliśmy dzisiaj dojechać w okolice Leordiny, a zostało jeszcze z 80km. Podczas wracania asfaltem na ślad przeszkodziły nam roboty drogowe i całkowicie zamknięta droga. Mateusz jednak znalazł na swojej nawigacji ścieżkę łącząca się ze szlakiem, którym mieliśmy jechać, która do tego trochę nam skracała drogę. No i zaczęło się. Ostry skręt w lewo i od razu stromy podjazd, na szczęście po ubitej ziemi z trawą. Zaraz potem kolejny podjazd, z luźnymi kamorami oraz wielgaśnym psem z zagrody obok. Poległam w połowie. Chwilę potem kolejny podjazd, więcej kamieni, koleina. Jadę, wywaliło mnie na lewo po chwilowym wheelie, włączyła się pieprzona blokada, która nie pomogła na kolejnych podobnych pojazdach. Stres, a do tego napieprzające słońce i chyba 36 stopni temperatury i nadal ubrane grube ubranie wcale nie pomagały. W pewnym momencie myślałam, że dostanę jakiegoś udaru cieplnego, a woda, która schodziła w bardzo szybkim tempie, dawała ulgę tylko na moment.
Zostałam jednak wynagrodzona, bo w końcu dostaliśmy się na górę, na połoninę, wręcz na jakiś pieszy szlak, chociaż nie było to już takie spektakularne jak wcześniej. Z prawej strony wystawały jakieś skały, ale naprawdę nie miałam sił się interesować co to i dlaczego. Nie mieliśmy też za bardzo na to czasu. Droga z szuterków zmieniła się w błotnistą drogę przez las.. ale że było sucho, to szybko przejechaliśmy. Potem znowu kręty kamienisty szuter i stwierdziłam pewną prawidłowość, która mnie utwierdzała w nadziei jeszcze parę razy – jeśli widzisz na szlaku końską kupę, to znaczy, że drogę musiał przejechać koń z wozem i niedaleko będzie asfalt
Chwila przerwy
Craesteee cośtam :P
Dzidaaaaaaa.. btw. Kropeczka na końcu drogi to ja :P
Jak dobrze, że było sucho
Po dojechaniu do asfaltu ja miałam już dość. Mateusz jeszcze nie, on pewno nawet nie zauważył, że jeździł po jakiś podjazdach z kamorami. Słońce jeszcze było na nieboskłonie, także postanowiliśmy zrobić jeszcze jeden offowy odcinek. Zaczął się spoko, lajt, szuter. Po drodze mijamy zjeżdżający traktor. Jeszcze nie wiem, że traktor czy ślady po nim to zły omen. Naprawdę przyjemna droga skończyła się na łagodnym, ale zmasakrowanym podjeździe, albo stromym, skręcającym 90stopni, ziemistym wjeździe. Jedziemy tym drugim. Dalej grząskie błoto, kałuże, a za nim droga prowadzi jakby po korycie strumienia z wielkimi kamieniami. Pękam, żądam odwrotu. Nie miałam ochoty jeździć po nocy, szczególnie, że to była chyba jedyna ścieżka, którą narysowałam „bo na mapie była zaznaczona ścieżka”, ale nie miałam potwierdzenia, że to jest przejezdne. Wracając przez wioskę, Budesti chyba, mijaliśmy wiele pensjunów i postanowiliśmy się już teraz gdzieś zatrzymać. Na tabliczce przy drodze był znaczek kempingu (w sensie namiocik), ale chyba był tam tylko jako chwyt marketingowy, bo na terenie pensjuna był tylko beton, a na trawie najwyżej kupa obornika. Wzięliśmy pokój. Drogi, 100leja, ale za to był prysznic, z ciepłą wodą, z 3-funkcyjną baterią, myślałam, że stamtąd nie wyjdę, tak było dobrze po tym ciężkim dniu. Mimo luksusów za ścianą mieliśmy bojler czy inne ustrojstwo od grzania wody, który się włączał co jakiś czas, nawet w nocy i buczał jak popieprzony :/ Nie podobało mi się tam. A Mateusz rozkoszował się miejscowym piwkiem, jakby nigdy nic
Dzień kolejny czas zacząć. Plan? Dojechać do Borsy, czyli znowu wiele kilometrów przed nami i chęci pokonania ich offem po nieznanych górach. Wyruszamy. Jedziemy przez Budesti, po drodze mijając mieszkańców, ubranych chyba w ludowe/odświętne stroje, tj. panowie mieli na sobie coś na wzór małego abażura, a babuszki (bo głównie je widziałam), małe i skurczone, czarne, szerokie kiecki podciągnięte pod sam biust i biała bluzeczka, też szeroka, do tego kołysały się na boki, przez co całość wyglądała nieco dziwnie. Ale miało też swój urok. Dojechaliśmy do przyjemnego szutra wzdłuż rzeczki. Jak zawsze, zaczynało się spokojnie, a potem nagle bach! Stromy podjazd z zakrętami po wielkich kamorach! Widziałam, że nawet Mateusz zaparkował w połowie (kołami w górę :P) twierdząc, że po prostu chciał na mnie poczekać. Trochę potargaliśmy załadowaną afrę pod górę, a potem jeszcze Domino i jesteśmy prawie na końcu podjazdu. Szczęście było blisko.
Widząc połoninę z radości musiałam jeszcze wywinąć na skarpę
Tu już droga spoko
Dalej jechaliśmy soczyście zieloną połoniną. Dobrze, że było sucho, bo inaczej droga zamieniłaby się w błotniste koleiny i śliską trawę. Na horyzoncie pojawiło się małe wzniesienie. Wiedziałam, że będzie stamtąd co oglądać i przyjemnie zjeść śniadanie. Niestety wjechałam w koleinę, z której co jakiś czas wystawał duży kamień, także dojazd do celu nie przebiegł tak gładko, jak myślałam. Ale w końcu dojechaliśmy! Nie wiem co to była za góra, szczyt, cokolwiek, na żadnej mapie nie było zaznaczone. Byliśmy chyba na ok. 1500m npm. Stał krzyż i parę pniaków służących za stół i stołeczki. No i do tego widoki. Z jednej strony wiocha i połonina, z drugiej widok na zalesione wzniesienia gór Maramuresza. Wiaterek powiewał, słoneczko świeciło, muchy bzyczały, a my zrobiliśmy sobie śniadanko w postaci zupki chińskiej i batona.
Śniadanko
Posileni grzybową i widoczkami, pojechaliśmy dalej. W dół, docelowo miało być do Poienile Izei, no ale.. Droga była spoko, delikatnie w dół, delikatnie kamienista i z małą rynną. Już nawet nie pamiętam kiedy się zaczęło psuć.. Pojęcie względne, zaczęła się droga przez las z głębokimi koleinami, wypełnionymi wodą, błotem, gałęziami, kamieniami, raz w górę, raz w dół. Nawet mi się podobało, przynajmniej tak nie grzało słońce. Jak dobrze, że było sucho.
upss zassało
Nie wspominam o tym za często, ale przez całą drogę było mi straszliwie gorąco, wręcz na granicy jakiegoś udaru. Kurtki jednak nie chciałam zdjąć, nie czułam się pewnie, dopiero po koniec to zrobiłam. Także gdy wyjechaliśmy z lasu znowu na kamienie i zjazdy, niezbyt się ucieszyłam. Już nawet nie pamiętam, w którym momencie miałam serdecznie dość. Na nawigacji miałam podaną tylko wysokość, a ta zmniejszała się bardzo powoli, czasami wręcz rosła, ku mojemu niezadowoleniu, a do tego jak zwykle woda nam się kończyła (mimo 2litrów zapasu z początku dnia). No ale jakoś się sturlałam na dół. Dosłownie, bo przy obniżonych moralach zaczęłam bardzo powoli staczać się na dół.
W końcu dojechaliśmy do szerokiej kamienistej drogi, a na niej.. końska kupa! Jesteśmy uratowani! Zjeżdżamy w dół przyjemną krętą drogą. Po bokach co jakiś czas pojawiają się naprawdę pionowe ziemiste podjazdy, widzę zadowolenia u Mateusza na ich widok, mimo, że jadę za nim, ale nie tym razem, a już na pewno nie tymi motocyklami. Pierwszy raz na naszej drodze dojechaliśmy do szlabanu na drodze, ale dało się go spokojnie objechać rowem. Dojechaliśmy do wiochy, Valeni chyba, czyli zupełnie nie po tej stronie gór co chcieliśmy. Ważne jednak, że mieli sklep. Jeszcze nigdy zimna cola nie smakowała mi jak tamtego dnia. Dzięki niej odzyskałam siły, ale Mateusz stwierdził, że do Borsy dojedziemy dalej asfaltem. Nie wiem czemu, ale trochę posmutniałam, bo po szuterkach bym jeszcze pojeździła, ale nie protestowałam, bo kto wie czy w bardziej męczące tereny byśmy nie wyjechali. Pozostałe 60km pokonaliśmy więc przez wiochy, oglądając bogato zdobione kościoły, drewniane chaty z tymi ich wielkimi bramami. W pewnym momencie jechała za nami banda na crossach/enduraskach, ale nie zaznaliśmy bliższego kontaktu. Kemping w Borsie mieliśmy już wyszukany wcześniej, toteż szybko go znaleźliśmy, mimo, że obiekt turystyczny z wielką reklamą w Internecie czy w postaci banerów po mieście okazał się średniej wielkości podwórkiem za domem. Nie zrozumiałam dobrze właściciela, ale chyba rok temu z tego samego miejsca została ukradziona Afryka, ale koleś zapewniał nas, że mamy zaparkować z tyłu, że ma psa i takie tam. No nic, prysznic, gorący kubek i kima w namiot, to był ciężki dzień. Dla mnie. Mateusz pozostawał niewzruszony. Podziwiam go za cierpliwość do mnie, a właściwie dziękuję mu za nią, bo bez niego nadal bym tam tkwiła Jutro będzie lepiej i dużo ładniej
Ola [Usunięty]
Wysłany: 2015-09-07, 15:24
W niedzielę też spotkałam końską kupę, dzięki której 15 minut później dotarliśmy do asfaltu :)
A na ciepło tylko zbroja zamiast kurtki ratuje, przynajmniej mnie.
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum