Strona Główna Honda NX 650 Dominator
Forum użyszkodników NX 650 i silnikopodobnych :)

FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy  StatystykiStatystyki
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  AlbumAlbum  DownloadDownload

Odpowiedz do tematu
Poprzedni temat :: Następny temat
O Damie w Kirgistanie, czyli Azja Centralna lipiec 2013
Autor Wiadomość
Kowal73
[Usunięty]

Wysłany: 2013-08-13, 15:28   O Damie w Kirgistanie, czyli Azja Centralna lipiec 2013

Kirgistan? Azja Centralna?

Wy się nie boicie? A gdzie to w ogóle jest?

Wyciągaliśmy mapę i pokazywaliśmy. Tłumaczyliśmy też, że na trasie przez Rosję i Kazachstan, którą mieliśmy pokonać busem z lawetą nic nam się nie stanie, nikt nas nie zabije, okradnie i nie zgwałci.

Podobnie czynili ci którzy z nami jechali. Ich rodziny i znajomi niejednokrotnie zadawali te same pytania i pukali się w czoło. Decyzja jednak zapadła. Jedziemy do Kirgistanu!

Czemu Kirgistan...?

Bo jest pięknie, bo są siedmiotysięczne góry i turkusowe jeziora... bo są kręte asfalty, szerokie szutry i ścieżki dla osłów...

Jest inna kultura, inni ludzie, inne zwyczaje i inne jedzenie... w końcu to AZJA!

I można kupić tani alkohol... :-)

My 10 dni przed umówioną datą wystartowaliśmy by, przez Litwę, Łotwę, Rosję i Kazachstan dotrzeć do stolicy Kirgistanu - Biszkeku.

Trasa minęła bezproblemowo, granice nie sprawiły większych kłopotów, jedynym problemem były dziurawe drogi i upały oscylujące w okolicach 35 stopni.

W Biszkeku jesteśmy tuż przez przylotem pierwszej uczestniczki - Megi. To od jej fanpejdża na facebooku wziął się tytuł naszej relacji.

O Damie w Kirgistanie. W całej ekipie Dam było 5. Sporo jak na zwykle zdominowane przez mężczyzn wyprawy. Trzy samodzielne motocyklistki i dwie obserwatorki otoczenia z miejsca pasażera.

Dla wszystkich to pierwszy kontakt z Azją.

A więc jesteśmy. Biszkek. Mamy dwa dni na aklimatyzację, relaks, lokalne żarcie i przygotowanie się do podróży. Z wszystkiego korzystamy aż za bardzo. Kiedy langman, manty i lokalne piwo nam się znudziło ruszamy w drogę.

Cel pierwszy - jezioro Issyk Kul. Piękne, wielkie jezioro nad którym dominują ośnieżone szczyty. Widoki zasłaniają jednak chmury, chba zbiera się na deszcz. Na szczęście większość tym razem zaopatrzyła się w przeciwdeszczówki.

Pierwszy nocleg rozbijamy nad samym brzegiem jeziora. Dzieciaki zaciekawione wyskakują z krzaków. Na 'obozowisku' pasą się kozy, owce i cielaki. Wytypowana z grupy ekipa wyrusza do sklepu po prowiant. Przywożą chleb, ryby w puszce, topiony serek, wódkę i piwo w pótoralitrowych, plastikowych butelkach. To będzie nasz standard do końca wyjazdu..

Kolejnego dnia ruszamy południową stroną Issyk Kul w stronę Karakul po drodze zatrzymując się w pięknym wąwozie zupełnie oderwanym od otaczającej nasz rzeczywistości. Rude popękane skały, drobny piasek. Niesamowity kontrast z ośnieżonymi górami, chłodną wodą jeziora i otaczającą nas zielenią. Opuszczamy wąwóz i jedziemy dalej po drodze testując kolejną wersję mant - lokalnych pierogów nadzianych, przy odrobinie szczęścia, baraniną. Bez odrobiny szczęścia niadzieniem może być wszystko, pies z budą, stary kapeć lub sama cebula. Manty w Kirgistanie to taka mała loteria.

Postanawiamy, a raczej pogoda postanawia za nas, że obóz rozbijemy w pobliżu małego słonego jeziora. Musieliśmy jeszcze pokonać około 20 kilometrów płynącego błota i już byliśmy na miejscu. Namiotów nie musieliśmy rozbijać, na miejscu były jurty. Zajęliśmy dwie z nich, zjedliśmy barana z ziemniakami i cebulą, poprawiliśmy wódką i zasnęliśmy snem sprawiedliwego.

Następnego dnia ruszamy w stronę kolejnego jeziora - Song Kul. Najpierw jedziemy pięknymi krętymi asfaltami, które pó 1/4 niej zamieniły się w rudą płynącą błotnistą drogę. Błoto było wszędzie, na motocyklach, kaskach, ubraniach i na zębach tych co się z błota szczerze cieszyli. Po drodze zatrzymujemy się w lokalnej smażalni ryb zbudowanej z kilkunastu baraków, gdzie funkcję bieżącej wody spełniały baniaki a rolę sanitariatów dziura w ziemi. Co raz bardziej czujemy, że jesteśmy w kraju tak odległym od naszego.

Posileni ruszamy dalej, błoto zamienia się w asfalt, na szczęście po kilkunastu kilometrach opuszczamy go by polną drogą kierować się w stronę jeziora. Widoki zapierały dech w piersiach, wyrwane jakby z trylogii Tolkiena nie pozwalały się skupić na je 1/4 dzie. Szutry, brody i serpentyny ciągnęły się się kilometrami. Motocykle jeszcze dawały radę ale już kilka kroków powodowało zadyszkę... Jesteśmy już niedaleko... Song Kul przed nami...





































































































CDN niebawem :)
 
     
Kowal73
[Usunięty]

Wysłany: 2013-08-20, 19:49   

Song Kul - turkusowe górskie jezioro położone na wysokości 3030m n.p.m. otoczone ośnieżonymi szczytami, przy którego brzegach przycupnęły białe jurty. W jednej z nich chcemy zamieszkać. Przeprawiając się przez rzeki, ślizgając się po błocie, ocierając szyby kasków z kropel deszczu brniemy przed siebie. Trochę zmęczeni, zmoknięci i zmarznięci szukamy jednej konkretnej jurty nieświadomi, że jutry raz stoją, innym razem ich nie ma. Lojalność wśród Kirgizów jest wielka, pytając się o daną jurtę odsyłają nas dalej a gdy zrezygnowani chcemy zanocować u nich podają tak zaporową cenę za nocleg, że nie dało się jej zaakceptować. W końcu, tuż przed samym zmrokiem, udaje nam się znale 1/4 ć przytulną jurtę w normalnej cenie. W niej zamierzamy rozbić obóz na najbliższe dwa dni bo ciągle padający deszcz i zachmurzone niebo nie zapowiadają poprawy pogody.

Plan na ten czas obejmuje: wysuszyć się, odpocząć, napić się lokalnej wódki za 13 zł - 0,7. Koniec planu. Plan udał się 100%, dodatkowo były testy motocykli, prowizoryczne prysznice i bardzo przyzwoite żarcie jak kirgiskie standardy.

Po dwóch dniach spędzonych nad jeziorem, kiedy słońce w końcu się pokazało a mokre gacie wyschły na tyle by móc je ubrać ruszamy dalej.

Przeważnie kiedy są serpentyny w górę to są i w dół, tak było i tym razem. Szutrowa droga wiła się pomiędzy wzgórzami z każdym zakrętem coraz niżej i niżej. Naszym celem była miejscowość Baetowo a konkretniej, każda pierwsza napotkana po dojechaniu do asfaltu stacja benzynowa. Niektórzy jechali na mocnej rezerwie, inni już na dolewce z zasobniejszych zbiorników kolegów.

Stara zdezelowana buda i jeden dystrybutor były jak wyczekiwana oaza na pustyni, nawet pan lejący paliwo mimo, że oszukiwał na maksa jakoś nie denerwował. Zaopatrzeni w paliwo w ilości większej niż teoretycznie mogły zmieścić nasze zbiorniki ruszamy szukać paszy. Ale paszy niet. Knajpa która jeszcze kiedyś tu była nagle znikła. Lokalesi odsyłają do Hotelu. Hotelu niet. W końcu jest, bez toalety, łazienki i bez żywego ducha. Nagle, z czeluści budynku wyłania się młody człowiek obsługujący hotel, bar i wszystko dookoła. Nauczeni doświadczeniem pytamy o to co jest wiedząc, że karta dań to tylko sugestia. Są manty, pielemieni i kurica. Większość decyduje się na znane nam już manty... i to był najgorszy możliwy wybór. Manty okazały się nadziane wszystkim co obok mięsa leżało ale nim nie było a zapach starego capa skutecznie zniechęcił największych łakomczuchów... zazdrośnie zaglądaliśmy (tak, tak, byliśmy właśnie tymi co te manty zamówili) w talerze gdzie noga kurza pławiła się wśród sałatek...

Posileni, przynajmniej niektórzy, ruszamy dalej. Przed nami 80km przyjemnego offu. Jeszcze dziś chcemy dotrzeć na nocleg w okolice Tash Rabat gdzie znajduje się Karawanaseraj - to jedna z budowli budowanych w krajach muzułmańskich, zajazdy dla całych karawan, miejsce ich postoju z pomieszczeniami dla podróżnych, niszami chroniącymi przed słońcem i magazynem dla przechowania towarów. Budowane były wzdłuż szlaków komunikacyjnych w odstępach odpowiadających długości drogi, jaką można było przebyć w jednym dniu podróży.

Po drodze same atrakcje, świstaki co w sreberka zawijają, dudki z przepięknymi grzebieniami i koziorożce syberyjskie... podobno nawet widziano też yaki ale wnioskując z fotek zrobionych w trakcie jazdy trudno nabrać pewności.

Do Karawanaseraj dojeżdżamy o zmierzchu. Rozrzucamy bagaże po jurtach i czekamy na spó 1/4 nialskich, jeden z motocykli złapał po drodze gumę. Bezdętkową oponę udało się jednak uzbroić w dętkę i z dwugodzinnym opó 1/4 nieniem docierają na miejsce. Wieczór spędzamy standardowo, półtoralitrowe piwo w plastiku i ziemniaki z baraniną... dookoła góry, cisza i spokój... jeszcze nie wiemy, że następny dzień zaburzy tą sielankę i ....................
























































































CDN jak zwykle niebawem :)
 
     
Kowal73
[Usunięty]

Wysłany: 2013-09-10, 10:28   

Zwykły rudy kundel, pies jakich w Kirgistanie tysiące, najpierw z daleka, spokojnie obserwuje nadjeżdżające motocykle by w ostatniej chwili zerwać się do szaleńczej pogoni, nigdy nie dorwie pierwszego, nie zdąży, poluje więc na drugiego i tu akcja w 99% kończy się ucieczką psa tak samo szybką jak bieg w pierwszą stronę, ten jeden raz skończył się inaczej. Pies postanowił przebiec na drugą stronę drogi, na drodze stanęło mu tylne koło Trampka Piotrka. Niby nic, mały pies, ciężki motocykl a jednak w tym starciu wygrał kundel. Pies podciął koło, motocykl stracił równowagę, gleba. Z daleka wyglądała jak każda inna, niegro 1/4 na wywrotka ale kiedy chcieliśmy d 1/4 wignąć motocykl aby Piotrek mógł się spod niego wydostać usłyszeliśmy krótkie "nie ruszajcie, noga złamana". Staliśmy z rozdziawionymi gębami ale ból malujący się na twarzy Piotrka potwierdził jego słowa. Noga złamana, to już wiemy. Co dalej? Podnosimy motocykl, przenosimy połamanego na pobocze, Kowal jedzie szukać zasięgu żeby zadzwonić po pogotowie a my ogarniamy resztę: ubezpieczenia, telefony, przy pomocy lokalesów usztywniamy nogę, okrywamy kocem. Jeden z nas - Kogut jedzie do wsi szukać pomocy. Po kilkudziesięciu minutach wraca Kowal, pogotowia niet, tutaj nie przyjeżdża nawet do umierającego a co dopiero do złamanej nogi. Na szczęście z Kowalem przyjeżdża samochód. Pakujemy Piotrka na pakę, noga boli ale znosi to dzielnie, wciskamy mu wszystko co potrzebne, życzymy powodzenia i wysyłamy do szpitala oddalonego ok 100km od miejsca wypadku, w drodze asystuje mu Kowal. W tym samym czasie wraca Kogut taszcząc ze sobą lekarza transplantologa którego znalazł w kirgiskiej wsi. Jak to zrobił? Nikt nie wie! Na Szczęście lekarz transplantolog nie był potrzebny i mógł spokojnie wrócić do wypasania swoich kóz.

Szpital okazuje się obskurnym, brzydkim, postkomunistycznym budynkiem. Zaskakująca za to okazała się aparatura wewnątrz, najnowsze urządzenia, przyrządy i rentgen którego nie powstydziłaby się niejedna placówka w Europie.
Lekarz ściągnięty z domu był prawie trze 1/4 wy i bardzo przejęty. Prześwietlił, nastawił, zastrzyk zrobił, w gips wsadził... resztą zajęło się ubezpieczenie.

Morale grupy spadło. Część decyduje się na powrót asfaltem, reszta wraca przez góry drogą którą tutaj przyjechaliśmy. Pogoda nie pomaga, ciężkie burzowe chmury, chłodno, pierwsze krople deszczu. To była chyba najwolniej przejechana trasa na tym wyje 1/4 dzie. Każdy z tyłu głowy miał myśl o tym jak niewiele potrzeba by coś się stało.

Umówiliśmy się w tym samym hotelu w Baetowie w którym jeszcze wczoraj jedliśmy obiad. Grupa offowa i terenowa spotykają się prawie w tym samym czasie. Czekamy na Kowala i informacje ze szpitala. Powoli robi się ciemno, zaczynamy się martwić, na chwile obecną nastrój nie sprzyja zabawie... Po kilku godzinach pojawia się Kowal. Dowiadujemy się, że Piotrek ogólnie ma się dobrze i z nogą w gipsie czeka na transport do Biszkeku skąd samolotem zostanie odesłany do Polski. Ubezpieczenie sprawdziło się po raz kolejny, niestety.

Trochę uspokojeni, lokujemy się w pokojach i umawiamy się na wieczorną wódkę z colą. Opuszczony hotel zaczyna żyć. Po chwili pojawiają się nowi goście wraz z informacją, że od kilku dni mają tu zarezerwowany pokój. Dwa lata, od czasu rewolucji ani jednego klienta a tu w jedną noc taki urodzaj. Dziwne. Nie wnikaliśmy ale wiedzieliśmy, że nowi goście są tu nieprzypadkowo...

Następnego dnia opuszczamy posępny hotel i ruszamy dalej w stronę Kazarman a następnie w kierunku Osz. Przed nami ok 300km szutrów i polnych dróg. Widoki piękne, droga malownicza, szuter zdradziecki. Bardzo trzeba było uważać by nie wjechać w usypaną przez samochody hałdę żwiru na środku drogi. Prawie każdy dowiedział się jakie to może być niebezpieczne. Najboleśniej doświadczył tego Sławek zwany przez nas Tatą. Zaliczył konkretną glebę i zanim sam się pozbierał w silniku jego motocykla zaczęło się coś tłuc. Motocykl nie pali, silnik się tłucze, brakuje oleju jednak Tato próbuje jechać dalej. Silnik tłucze się dalej, co raz mocniej, szkoda motocykla, nie da się jechać...
Ogarniamy temat i w oddalonej 20km dalej wsi organizujemy busa który odstawi motocykl i Tatę do Biszkeku. To niestety koniec jego wycieczki. Na domiar złego gdzieś zaraz po wywrotce Tato gubi kufer. Kufra nie znale 1/4 liśmy, na szczęście były tam tylko ubrania...

Doganiamy resztę grupy którą wysłaliśmy przodem i rozbijamy obóz nad rzeką pomiędzy ciągnącymi się po horyzont polami marihuany...

Kolejny dzień to w większości asfaltowy dojazd do Osz. Znajdujemy tam hotel, zostawiamy motocykle, ubieramy cywilne ubrania i ruszamy w miasto. Bieżąca woda w hotelu, jedyna w ciągu tych dwóch tygodni i kolacja w cywilizowanej knajpie poprawia nam humory. Naładowani energią ruszamy w stronę Pamiru. Przed nami dziesiątki serpentyn i przełęcz na wysokości 3500 mnpm. Część motocykli nie chce jechać, brakuje powietrza, motocykle zalewa. Wspinanie się pod górę w takich warunkach to istna męczarnia zarówno dla motocykli jak i dla nas. Na tej wysokości niezawodna okazuje się siła nóg, przed samą przełęczą spotykamy trójkę polskich rowerzystów, nauczycieli którzy jadą do Tadżykistanu. Krótka pogawędka, szczere wyrazy szacunku w ich kierunku, wspólna fota i jedziemy dalej. Za przełęczą wyłania się Pamir... pasmo górskie położone na terytorium Tadżykistanu, Afganistanu i Chin.


My chcemy napatrzeć się na Pik Lenina (7134 m n.p.m) szczyt położony na granicy Kirgistanu z Tadżykistanem, dugi co do wysokości szczyt Pamiru. By móc być bliżej niego musimy się wdrapać naszymi mechanicznymi osiołkami na 3800 mnpm, tam znajduje się główna baza wypadowa na Pik Lenina. Brakuje powietrza a kilka kroków sprawia, że kręci nam się w głowach... jednak to co zobaczyliśmy na miejscu to dopiero prawdziwy zawrót głowy...











































































































CDN niebawem :)
 
     
Kowal73
[Usunięty]

Wysłany: 2013-09-10, 10:31   

Pik Lenina zwany także Szczytem Awicenny. Drugi co do wysokości szczyt w górach Pamiru. Już z daleka wiadomo było co w dzisiejszym dniu jest naszym celem. Piękna, majestatyczna, ośnieżona, dominująca nad innymi góra. Aby dotrzeć możliwie jak najbliżej musimy opuścić asfalt i polną drogą przecinającą koryta rzek i strumyków jechać kilkanaście kilometrów w stronę gór. Słońce powoli chowa się za horyzont, robi się chłodno a w dodatku część motocykli odmawia współpracy, dławi się i kaszle, jednak widok jaki rozpościera się przed nami wynagradza wszystko. Jest pięknie! Wszystkiemu magii dodaje zachodzące słońce rzucające ostatnie promienie na ośnieżone szczyty.

Na Polanę Ługową docieramy tuż przed zmrokiem, nikt jednak nie kwapi się do rozbijania obozu, to ostatnie chwile przed zapadnięciem zmroku by móc napawać się widokiem. Namioty więc rozkładamy prawie po ciemku przy okazji grzejąc się lokalną wódką. Temperatura spadła do kilku stopni, nikt nie myśli nawet o zdjęciu motocyklowych ubrań i gdy tylko kończą się konserwy przywiezione jeszcze z Polski pakujemy się do namiotów.

Budzi nas zaduch i słońce. Jest wcześnie rano ale upał daje się we znaki, cóż za odmiana po mro 1/4 nej nocy. Niektórzy nawet próbują się opalać, inni sprawdzają czy na Pik Lenina da się wjechać motocyklem, pozostali kontemplują otaczające nas piękno. Niespiesznie składamy obozowisko, nikomu nie chce się opuszczać tak cudownego miejsca i wszyscy zgodnie uznajemy, że moglibyśmy tu zostać. Niestety od teraz zaczyna się droga powrotna, za trzy dni musimy być w Biszkeku by każdy mógł zdążyć na swój samolot. Opuszczamy więc Polanę Ługową i tą samą drogą kierujemy się w stronę Osz. Drogę umilają spotkania na trasie, najpierw spotykamy dwóch Czechów którzy na skuterach podróżują po Azji a następnie witamy się z Polakami realizującymi swój własny projekt 'Do Serca Azji' a których kilka tygodni wcześniej spotkaliśmy w Krakowie.

Pierwszy, w drodze powrotnej, nocleg spędzamy na przydrożnej łące, kolejny już w znacznie ładniejszym miejscu bo nad jeziorem Toktogul, znajdujemy przyjemną polankę i od razu nawiązujemy kontakt z rodziną która w tym miejscu wypoczywa. Najpierw zjadamy ich arbuza a następnie naszego, niewiele rozmawiamy ale obie strony wyglądają na zadowolone. Z pewnością jesteśmy dla nich większa atrakcją niż oni dla nas.

Niestety powoli nadchodzi nieubłagany koniec naszej podróży. Przed nami ostatni dzień i ostatni nocleg w Kirgistanie. Trzymając się asfaltu chcemy dotrzeć jak najbliżej Biszkeku. Opó 1/4 niamy powrót zatrzymując się co chwilę choćby po to by popatrzeć na lokalną grę. Gra nazywa się "Ulak Tartysz" - dosłownie znaczy "wyrwać kozę" lub "wydzieranie kozy" a polega na tym, iż dwie drużyny je 1/4 d 1/4 ców walczą o kozę. Przejęcie kozy i dostarczenie jej do bramki jest celem gry.
Stoimy jak zauroczeni, na boisku kłębi się kilkunastu koni i ich je 1/4 d 1/4 ców, wygląda to tak jakby za chwilę ktoś miał zginąć. Kurz, pot, ślina cieknąca z końskich pysków, zarazem piękne jak i straszne.
Niechętnie opuszczamy mecz, zostalibyśmy na dłużej ale ciemna burzowa chmura skutecznie nas przepędza. Wbijamy się w ostatnie przed Biszkekiem góry i przełęcz Tör-Ashuu 3600mnpm. Na szczycie mamy do przejechania najdłuższy, bo prawie trzykilometrowy, tunel w Kirgistanie. Coś jakby przejechanie przez bramę do innego świata. Zostawiamy za sobą zielone przestrzenie, jurty, darcie kozła i wjeżdżamy w przedmieścia Biszkeku do którego zostało nam około 60km. Nie chcemy jednak ostatniej nocy spędzać w mieście więc próbujemy znale 1/4 ć nocleg na dziko, nie jest to łatwo bo dookoła już tylko same wioski i pola uprawne. Szukamy ratunku u miejscowych i po kilku chwilach rozbijamy namioty na podwórku u dyrektora wiejskiej szkoły. Do opieki przydzielono nam dwóch jego synów, studentów. Zostaliśmy niesamowicie ugoszczeni, owoce, kefir, ogórki małosolne, mleko, herbata, wszystko pyszne i w dużych ilościach. Na niektórych łakomstwo pó 1/4 niej się zemściło...
Wieczór upłynął na rozmowach, oglądaniu rodzinnych zdjęć i próbie grania na gitarze. Fantastyczne zakończenie podróży.

Kirgistan to niewielki kraj ale dzięki temu łatwiej go poznać, zaglądnąć w wiele ciekawych miejsc i spotkać niesamowitych ludzi. To kraj który wzbudza mieszane uczucia ale na pewno nie pozostaje obojętny. Jest w nim jakaś tajemnica którą chciałoby się poznać. My wracamy tu za rok!
















































































 
     
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Strona wygenerowana w 0,04 sekundy. Zapytań do SQL: 13